Janusz Oster były działacz, trener piłki ręcznej, kierownik drużyny Górnika w latach 80-tych, a obecnie dziennikarz, który ma swoją audycję w radiu Silesia w każdą niedzielę od 16 do 20. Pan Janusz jest również agentem piłkarskim, więc można od niego usłyszeć całe mnóstwo ciekawych opowieści. Zapraszamy was na kolejny odcinek cyklu „Wywiad miesiąca”, tym razem z człowiekiem związanym z historią klubu, bliskiego współpracownika Jana Szlachty, a więc ostatniego twórcy Wielkiego Górnika lat 80-tych.
Był Pan Kierownikiem w Górniku w latach 80-tych, jak to się stało, że trafił Pan do Górnika?
– Do Górnika trafiłem tak, że po odejściu z Ruchu jako trener piłki ręcznej. Odszedłem do Zgody Bielszowice, tam poznałem prezesa Polusa. Mój syn grał wtedy na Halembie bo tam mieszkaliśmy, po treningu raz przyszedł, cały brudny, zmoknięty i zmarznięty, mówię sobie o nie, dzwonię do Górnika, udało mi się załatwić testy i na jego kategorię wiekową przyjęli go do zespołu oczywiście młodzieżowego. Z Górnika trampkarze jechali do Frydka-Mistka i na tej liście trzeba było wypełnić od razu wniosek paszportowy choć ten nie był wymagany. I we wniosku trzeba było wpisać też miejsce pracy rodziców. Jak w Górniku zobaczyli, że Centrala Produktów Naftowych to był tam sekretarz klubu Zdzisław Lachowski, który zarazem był trenerem rezerw, on proponował mi wtedy kierownika, tłumaczyłem, że nie mam czasu, że nie dam rady bo pracuje. Zdzichu uspokajał, że jak opuszczę mecz czy dwa to da sobie rade beze mnie i tak mnie w to wciągnął. Tak trafiłem do Górnika, poznałem Mariana Olejnika, wtedy już Marian się śmiertelnie pochorował. Jak zdobywaliśmy pierwszy tytuł po długiej przerwie na Widzewie to Olejnik leżał w szpitalu Górniczym w Bytomiu, w dniu meczu do południa przyjechałem do niego do szpitala, mówiłem mu, że przywiozę mu do szpitala tytuł mistrza Polski, po meczu już nie zdążyłem zadzwonić. Nazajutrz dzwonię do szpitala, a tam informacja, że Pan Marian zmarł nad ranem, ale z tego co wiem to o wyniku meczu i mistrzostwie Polski dla Górnika zdążył się dowiedzieć. Marian umarł to pogrzeb miał piękny, ze stadionu gdzie wystawiona była jego trumna przebył drogę do kościoła św. Andrzeja w Zabrzu i na tamtejszym cmentarzu został pochowany. Zresztą na tym samym cmentarzu leży też Jan Szlachta.
Czyli lata 1984-85?
– 1984 rok to był czas, gdy zaczynałem w Górniku, jak udało mi się przekonać św. Pamięci ministra Szlachtę i po tym jak przyprowadził mnie Marian Olejnik do klubu to postawiłem 3 warunki jakie musiały być spełnione żebym w klubie pracował:
- Nie chce mieć z pieniędzmi nic wspólnego. Przedstawiłem swój biznesplan, gdzie każdy z ludzi był za coś odpowiedzialny i to była jego konkretna działka.
- O obliczu pierwszego zespołu będzie decydować Pan i Ja. Zarząd liczył wtedy 34 osoby i jakby wszyscy chcieli rządzić to byłby prawdziwy chaos.
- Jeżeli zawodnik będzie miał swoje 5 minut i znajdzie się na niego kontrahent, który oczywiście będzie chciał wyłożyć za niego dobre pieniądze to go sprzedajemy, oczywiście nie będziemy stawiać jakiś wyimaginowanych kwot, tylko konkretne i godne pieniądze.
Na co Szlachta od razu wypalił: Jak Pan sobie wyobraża w dużym Górniku przez duże G, w dużym sporcie przez duże S i w dużej piłce przez duże P, żeby bez pieniędzy pracować.
Powróciliśmy do złotych czasów Górnika. Zaczęło się od Huberta Kostki.
– Był czas, gdy Górnik pierwszą rundę sezonu był w czubie tabeli, a potem kończył o wiele niżej. Pan Szlachta wtedy kazał szukać trenera, dla mnie był tylko jeden kandydat Hubert Kostka. Nie był to pierwszy wybór Szlachty: „Panie daj mi Pan spokój z tym Kostką, ja go za dobrze znam, myśmy się razem wychowali, razem do szkoły, na studia, wszyscy tylko nie on, szukaj Pan dalej”. Nazajutrz dzwoni ponownie, „No i co masz Pan trenera?”. Uśmiechnąłem się do siebie i powiedziałem Tak, Hubert Kostka! Szlachta zdecydował się na Huberta Kostkę, ale całą odpowiedzialność musiałem wziąć za to ja. I tak Hubert został trenerem Górnika. Kostka pracował wtedy w Zagłębiu Sosnowiec i umówiliśmy się, że przyjdzie pracować do Zabrza po zakończonym sezonie. Hubert Kostka był dogadany z Górnikiem, tymczasem po sezonie 1983/84 zajęliśmy 4 miejsce, więc zdecydowaliśmy się na integracyjny wyjazd do Zakopanego, zawodnicy wzięli żony, rodziny i ruszyliśmy w drogę dosłownie po ostatnim meczu wsiedliśmy w autokar i pojechaliśmy na 3 dni, co się okazało strzałem w „10” nie dość, że potem zdobyliśmy tytuł, to ta drużyna się tak mocno scementowała, że jeden za drugiego był gotów się dać pokroić. Później był jeszcze drugi tytuł, trzeci i czwarty. Ale wszystko to było oczywiście podwaliny prac Huberta on treningami z zawodnikami, pozwolił wskoczyć im na poziom wyżej. Po drugim tytule zdobytym przez Górnika, doszło do konfliktu między Szlachtą, a Kostką i drogi obu Panów się rozeszły.
Kostka był wybitnym bramkarzem, a niedawno w Zabrzu swoją tablicę odsłonił inny bramkarz legenda, Józef Wandzik. Jak wyglądała historia z przyjściem Pana Józefa z Ruchu?
– Józef Wandzik to był bardzo w porządku człowiek. Go ukształtował Ruch, jeżeli chodzi o piłkę na wysokim poziomie, to był człowiek, który jak przyszedł do Zabrza to nie mógł grać z powodu zawieszenia, ale powiedział wtedy, że się nie podda będzie tak długo w Górniku aż wreszcie będzie mógł zagrać. Wtedy mieliśmy problem z bramkarzami, a Szlachte mistrz Polski nie interesował, on chciał półfinału Pucharu Zdobywców Pucharu lub Pucharu Klubowych Mistrzów Europy. Nie było kogo wziąć, był tylko Cebrat, wieliśmy więc Kule, problem był taki, że nikt z nas nie wiedział, że on ma wadę wzroku, w debiucie puścił 3 gole z Wisłą, potem 4 bramki z Legią do przerwy, tłumaczył się, że światła, że blask oślepił itd. Wpadłem więc żeby go przebadać. Okazało się, że miał wadę wzroku, grał szkłach kontaktowych, które jednak zgubił, przez co nie widział piłki. Wpadliśmy więc na pomysł, żeby przyszedł Wandzik z Chorzowa, ale to nie było podbieranie piłkarza, czy jakiegoś podkupienia, to wszystko było na zdrowych zasadach transferowych, Ruch dostał swoje pieniądze plus profity.
Wróćmy jeszcze do Pana Jana Szlachty. Mówiono, że płacił zawodnikom za wygranie przewagą 3 goli nad przeciwnikiem.
– Szlachcie nie zapomnę jednego. Graliśmy z Cracovią, która żegnała się z ligą. Opowiedział mi to Marian Olejnik. Do przerwy przegrywaliśmy 2:0, Szlachta wpadł do szatni prawie z futryną z drzwi wyrwał, stała siatka z piłkami przy stoliku, na którym też były odzywki dla zawodników. Pan Szlachta kopnął tak piłki, że aż odżywki w kubkach lądowały pod sufitem razem z piłkami i powiedział „Spróbujcie to przegrać, a jutro żadnego z was w klubie już nie będzie.” I wygraliśmy ten mecz 2:3. Ale to była rzadkość, Szlachta rzadko pojawiał się w szatni, to był człowiek, który wiedział czego chciał, a zawodnicy też wiedzieli czego on chciał.
Jeszcze jakieś ciekawe historie transferowe Górnik przeprowadzał za Pana czasów?
– Roberta Warzychę załatwialiśmy z Wałbrzycha, byłem tam osobiście trzy razy. Za każdym razem była inna wymówka klubu, żeby Roberta nie puścić do Zabrza. Ostatnim razem pojechałem to wymyślili, że Zagłębie Sosnowiec wzięło od nich dwóch zawodników i mieli dostać 3 talony na samochód a Zagłębie się z tego nie wywiązało. No to zadzwoniłem do Szlachty, powiedziałem, jak wygląda sprawa, otrzymałem zapewnienie, że sprawa będzie załatwiona. Pojechałem do Warszawy, żeby zamknąć sprawę transferu z kartą zawodnika ze wszystkimi dokumentami, tylko to było już po okienku transferowym, prezesem PZPN był wtedy niejaki płk. Jabłoński, nie było mowy o podpisaniu zgody na granie Warzychy w Zabrzu po zakończeniu okienka, ale wymyśliłem, że przecież dobrym znajomym Szlachty był premier Messner i to sam premier się zaangażował w to, żeby móc Roberta Warzychę dopuścić do gry w Górniku.
Ciekawe transfery to jedno, a jakieś wspomnienia ze spotkań ligowych?
– Pojechaliśmy do Łodzi na mecz ligowy z Widzewem, mieliśmy prawie identyczne saszetki na dokumenty z Marianem Olejnikiem, bardzo często się myliliśmy, przyjechałem swoim autem do Łodzi na mecz, zawsze przywoziłem jakieś drobne upominki dla gospodarzy, sędziów, prezesów rywali (proporczyki, popielniczki, itd.) Zawsze robiliśmy to oficjalnie, nigdy gdzieś na boku, to robiliśmy, żeby docenić przeciwnika. Niestety musiałem zaparkować na normalnym parkingu, bo limit samochodów „za bramę” był już przekroczony. Zostawiłem swoją saszetkę na samochodzie i niczego nie świadomy poszedłem na mecz, po ok. 30 minutach zorientowałem się, że nie mam owej saszetki, a tam były dokumenty, pieniądze zarówno złotówki jak i obce waluty, szukałem w szatni, w kawiarni, gdzie przed meczem siedziałem, lecz i tam nikt jej nie widział. 5 minut przed rozpoczęciem meczu spiker stadionowy wydał komunikat, że prosi się mnie o zgłoszenie do sekretariatu. Wchodzę, patrzę a tam moja saszetka w rękach jakiegoś człowieka, który wyszedł z żoną z domu na spacer i szczęśliwy traf chciał, że moją saszetkę znaleźli. Wziąłem tego człowieka do kawiarni na stadionie i dałem znaleźne, dostał zarówno złotówki jak i inną walutę. Pamiętam jaki szczęśliwy był ten człowiek, do tego w samochodzie miałem dużo fantów, więc dostał ode mnie nawet puchar kryształowy, więc chyba mięliśmy nowego fana Górnika w Łodzi.
Wraz z mistrzostwami Polski wróciliśmy do Europy, jak Pan wspomina takie spotkania jak te z Realem Madryt?
– Graliśmy z Realem Madryt w Pucharze Mistrzów, w Madrycie bramkę z 30m zresztą piękną strzelił Piotr Jegor i nim się zainteresował Real po tym spotkaniu. Chcieli zapłacić za niego kilka milionów marek. To było już po rządach Szlachty, w czasach następnych władz. Ja wtedy byłem managerem piłkarskim, ale klub nie zdecydował się sprzedać Jegora. A na stadionie Śląskim przegraliśmy pechowo, po rzucie karnym, a przecież w Madrycie w rewanżu, gdzie padła już wspomniana bramka do 77 minuty Real był poza Pucharem, wyeliminowalibyśmy wielki Real, tyle, że ich szkoleniowcem był Leo Beenhakker i zmiany dokonane przez niego wygrały mu to spotkanie. A druga ciekawa sprawa to pierwszy raz w życiu zdarzyło się tak, że sędzia policzył ile osób znajduję się na ławce rezerwowych i wyszło mu za dużo o dwie, więc Ja oraz Joachim Klemenz musieliśmy iść na trybuny.
Szkoda, że potem Górnik popadał w coraz większe tarapaty.
– Gdy ja odchodziłem z Zabrza to kasa była pełna, pół roku po moim odejściu sprzedali Wandzika do Panathinaikosu Ateny, po kolejnym pół roku sprzedali Cyronia do HSV, a rok później Górnik już był zadłużony i niech ktoś mi powie jak to możliwe? Przecież w rok roznieść taką ilość pieniędzy to była katastrofa, ja odszedłem w roku 1989, a upadek klubu bardzo bolał, nawet własne zdrowie na tym ucierpiało.
Wraz z odejściem komunizmu, skończyło się finansowanie polskich klubów z pieniędzy publicznych.
– Solidarność chciała zrobić to ze stadionami co Mao Tse-Tung zrobił z kulturą w Chinach, kazał spalić wszystkie książki, wszystkie obrazy, wszystko co było związane z kulturą chciał zniszczyć kulturę Chin. A Solidarność chciała otworzyć stadiony dla ludzi, chcieli żeby każdy miał dostęp, każdy mógł sobie wchodzić na hale, boiska i używać tego do woli, to samo robili w kopalniach, hutach i innych zakładach pracy, które finansowały sport, wszędzie czystki. Wielkie przedsiębiorstwa przestały łożyć na sport i tak trzeba było pozamykać wiele klubów, również Zgoda Bielszowice, zostaliśmy stamtąd wyrzuceni, ludzi pracujących na etatach na powierzchni zmniejszono wynagrodzenie o ¾ no to jak tutaj utrzymać rodzinę? Przypadek zrządził tym, że trafiła mi się praca na CPN w Bytomiu.
Po odejściu ministra Szlachty nie było planów powrotu, gdy widać było, że Górnik upada?
– W latach 90 spotkaliśmy się przypadkowo ze Szlachtą poszliśmy do kawiarni Grono, to była kawiarnia Górnika, w którym nawet Bolek-Niesyto miał swój stolik. Jak Bolka już nie było to przy jego stoliku zresztą zasiadł mój brat i jeden z adwokatów, zamówili flaszkę wódki i trzy kieliszki, oni pili, a trzeci kieliszek wylewali do kwiatka, pili wtedy z Bolkiem, a Bolek nawet za życia nie pił. Wracając do spotkania ze Szlachtą, miał swój plan, miał kontakty i chciał wrócić do Górnika, nawet mi proponował, że jak przejmie Górnika to czy pisałbym się na współpracę. Niestety kilka tygodni później zginął w wypadku samochodowym pod Szczecinem. Jechał Mercedesem swoim, był pasażerem i jakaś Pani prowadziła tego Mercedesa i tam była droga dwupasmowa a co 25-50m słup wysokiego napięcia i w półrocznym Mercedesie koło się urwało. Ja przeżyłem wiele samochodów Maluchy, Polonezy, Duże Fiaty, nigdzie się koło nie urwało, a w takim Mercedesie, który był praktycznie nowy koło się urwało. Szkoda bo miał bardzo duże kontakty, nawet na zachodzie, także kto wie, jakby się losy Górnika potoczyły jakby Szlachta wrócił z jakimś dużym inwestorem do Wielkiego Górnika, który z roku na rok popadał w coraz większą ruinę.
Obecnie pracuje Pan w radiu, wcześniej w radiu Piekary teraz ma Pan swoją audycje w radiu Silesia, jak się zaczęła przygoda z dziennikarstwem?
– Pracowałem w Olimpii Piekary, za moich czasów klub awansował do 3 ligi piłkarskiej i do Ekstraklasy piłkarzy ręcznych, byłem prezesem urzędującym bo prezesem był zawsze dyrektor kopalni. Radio Piekary też było świeże, ledwo powstało. Napisałem tekst o awansie piłkarzy ręcznych do Ekstraklasy, udało mi się namówić szefową radia do opublikowania mojego tekstu na antenie radia, zaprowadziła mnie do studia nagraniowego i tam mogłem swój tekst wygłosić, nigdy wcześniej tego nie robiłem, ale stwierdziłem, że przecież znam się na sporcie, więc dodam jeszcze coś od siebie i będzie dobrze. Po nagraniu mojego wywodu, szefowa radia nie chciała mnie już wypuścić. Usłyszałem „Będzie Pan robił sport w naszym radiu!”. Przez 6 lat za darmo pracowałem tam, nawet w szpitalu jak leżałem na kolano nagrywałem tam wiadomości sportowe, przychodzili zawsze rano z mikrofonem i dyktafonem i nagrywaliśmy.
Źródło: Roosevelta81.pl
Foto: fb/JanuszOster