Przemysław Cecherz: Górnik to dla mnie świętość

eMZet  -  30 października 2024 16:45
1
2266

Przemysław Cecherz w Górniku Zabrze był trenerem bramkarzy, asystentem trenera Ryszarda Komornickiego i… trenerem tymczasowym, który poprowadził drużynę z Roosevelta w historycznym meczu. 14-krotny mistrz Polski zajmuje w sercu 51-latka szczególne miejsce.

Miał Pan okazję obejrzeć ostatni mecz Widzewa Łódź z Górnikiem Zabrze? Grały dwa bliskie Panu kluby. Jeden z Pana miasta, drugi z Pana serca…

Przemysław Cecherz: Nie miałem jeszcze okazji, bo graliśmy mecz ligowy. Widziałem tylko skróty, ale cały mecz na pewno też obejrzę. Zawsze staram się w trakcie tygodnia oglądać 3-4 mecze Ekstraklasy, żeby być na bieżąco.

Zatem cały czas Pan patrzy wyżej, choć pracuje od kilku sezonów na niższych szczeblach rozgrywkowych.

– Oczywiście, że tak. Myślę, że prędzej czy później szansy pracy w Ekstraklasie się doczekam. Uważam, że mnie się to po prostu należy (śmiech). Nieskromnie, ale takie mam przekonanie.

W swojej bogatej karierze trenerskiej jako samodzielny szkoleniowiec debiutował Pan w meczu Górnika Zabrze z Pogonią Szczecin. Tego, na którym po raz pierwszy trybuny stadionu przy Roosevelta się wypełniły.

– Dokładnie tak było. Zwłaszcza ten debiut z Pogonią zapadł mi w pamięci. Chyba dwa dni przed tym meczem odszedł Rysiek Komornicki, a na mecz była wielka mobilizacja kibiców pod hasłem ”ratować Górnik”. To był mecz o wszystko. Gdybyśmy go nie wygrali, o utrzymanie byłoby bardzo ciężko, a przyszłość klubu stałaby pod wielkim znakiem zapytania. Wygraliśmy ten mecz i bardzo się cieszę, że dołożyłem swoją cegiełkę do tego, że Górnik zachował ligowy byt.

Pamiętam doskonale to spotkanie. Miałem wówczas miejsce za ławką rezerwowych Górnika. W strefie trenerskiej poruszał się Pan jak lew na wybiegu, a o ławkę oparty był Henryk Bałuszyński, który ze spokojem oglądał mecz.

– Nie z takim spokojem, bo ja biegałem, a on chyba ze trzy kilo słonecznika zjadł (śmiech).

Byliście jednak jak ogień i woda…

– Heniu Bałuszyński był oazą spokoju. To był człowiek, który nie miał chyba układu nerwowego. Nigdy nie widziałem go poddenerwowanego, ze wszystkim można było się do niego zwrócić. Wszystko starał się odwracać w niewinny żart. Był wspaniałym człowiekiem, kolegą i trenerem. A wcześniej doskonałym piłkarzem. Ja z kolei byłem wówczas młodym trenerem. Miałem 32 lata i ten debiut mnie zszokował. Nie wiedziałem, że na Roosevelta pojawi się kilkanaście tysięcy kibiców.

Kilka lat później Henryk Bałuszyński zmarł nagle. Pękł u niego tętniak aorty…

– To bardzo przykre, że tacy ludzie odchodzą w tak młodym wieku. Tym bardziej, że on miał biało-niebiesko-czerwone serce. Był za Górnikiem bardzo, bardzo, bardzo mocno. Zresztą to pewna prawidłowość, bo nie znam osoby, która by grała lub pracowała w Zabrzu i powiedziała na klub złe słowo. A to o czymś świadczy.

Jak się Pan dowiedział, że będzie debiutował z Pogonią Szczecin?

– Tak jak wspomniałem, Rysiu Komornicki postanowił, że odchodzi z Górnika chyba w środę czy w czwartek. Wezwał mnie do siebie prezes Frenkiel, powiedział jak wygląda sytuacja i podkreślił, żeby na razie nikomu nie mówić, a zwłaszcza zawodnikom. Oni mieli się dowiedzieć możliwie jak najpóźniej. Ja się w tym gubiłem, bo jak miałem nic im nie mówić, kiedy trzeba było poprowadzić trening, zrobić odprawę i jak najlepiej przygotować drużynę do meczu o wszystko.

Znalazł Pan jakieś rozwiązanie tej sytuacji?

– W ukryciu, w tajemnicy przed zarządem, spotkaliśmy się z drużyną w Platanie, w kawiarni czy cukierni, którą prowadził Klaudiusz Sevković, znany z Big Brothera. Połączyliśmy stoliki i właśnie tam zrobiliśmy odprawę przed tym arcyważnym meczem z Pogonią. To był mecz o życie i mecz o Górnik Zabrze. Gdybyśmy przegrali, prawdopodobnie klub musiałby ogłosić bankructwo po spadku. Ustalaliśmy plan treningu na piątek, taktykę na to spotkanie, wstępnie rozpisywaliśmy skład i prosiłem chłopaków, żeby się to nie wydało. Nikt nie puścił pary z ust.

Był Pan rzucony na głęboką wodę.

– Znajdowałem się w sztabie Ryśka Komornickiego, gdzie pełniłem rolę jego asystenta. Zresztą w Górniku byłem wcześniej trenerem bramkarzy. W Zabrzu zawsze pracy było dużo, bo ludzi w sztabie było mało. Zajmowałem się wieloma rzeczami, żeby klubowi pomóc.

Jak szatnia zareagowała na odejście trenera Ryszarda Komornickiego?

– Nie było żadnej paniki, bo mieliśmy zintegrowany i zjednoczony zespół. W Górniku było biednie, a w wielu przypadkach ta bieda łączy. Jeżeli chodzi o relacje na linii szatnia – trener Komornicki, nie chciałbym tutaj wchodzić w szczegóły. Sam Rysiek przyznał, że zawalił relacje z niektórymi zawodnikami, potem ta szatnia się odwróciła wobec niego. Stąd też podjął taką, a nie inną decyzję i zdecydował się odejść z klubu. Spalonej ziemi po sobie na pewno nie zostawił, bo choć sytuacja była trudna, to zawodnicy i szatnia byli bardzo fajne.

Pogoń była wtedy na etapie brazylijskiego eksperymentu, a Górnika do zwycięstwa ponieśli kibice.

– Kiedy wyszedłem na murawę na rozgrzewce, już wiedziałem, że będzie dobrze. Zobaczyłem tę rzeszę kibiców i poczułem dreszcz emocji. Bilety były wtedy po 5 złotych i akurat na to spotkanie stadion się wypełnił. To nam niesamowicie pomogło. Ja miałem szczęście, że debiutowałem w takich okolicznościach, a Górnik miał szczęście, że tak fantastyczni kibice pomogli klubowi w tak trudnym momencie.

Mimo zwycięstwa w tym meczu, nie było Panu dane pracować w roli pierwszego trenera na stałe. Wkrótce zastąpił Pana Marek Motyka.

– To fakt. Poprowadziłem jeszcze drużynę w meczu z Amiką Wronki, który przegraliśmy 0:2. Potem zaczęły się moje problemy z brakiem licencji trenerskiej i trzeba było szukać innych rozwiązań. Potem jeszcze pracowałem w Ekstraklasie w Wiśle Płock, gdzie także prowadziłem drużynę awaryjnie w meczu ligowym z Zagłębiem Lubin i w Pucharze Polski z Koroną Kielce.

Dziś Górnik Zabrze jest u progu prywatyzacji. Pana zdaniem to słuszna ścieżka rozwoju? Pracował Pan zarówno w klubach miejskich, jak i będących w rękach prywatnych…

– Jestem przeciwny temu, żeby kluby były w całości miejskie. Wtedy daje to płaszczyznę do tego, by stały się płaszczyzną batalii politycznej, żeby jeden czy drugi radny na sesji mógł sobie na danym klubie poużywać. Wiem, że w Zabrzu wszyscy kochają Górnika. Ten klub stanowi dobro miasta, dobro Śląska, dobro Polski i polskiej piłki. Nie można takich klubów oddać bez kontroli w obce ręce, zawsze powinna być stanowiona jakaś kontrola. Nikt tak naprawdę nie zna pełnych intencji nowego właściciela. Czy będzie chciał budować silny klub, czy tylko szybko się dorobić, a potem klub podzielić, przenieść czy porzucić.

Miasto zastrzegło sobie prawo do ”złotej akcji”, która ma dać mu prawo głosu w kluczowych dla losu klubu sprawach. Już za Pana czasów mówiło się o Rutinacea Górniku Zabrze, bo takie były przymiarki…

– Były takie zamiary, doskonale to pamiętam. Potem przyszedł Allianz i wszyscy wiemy, jak się to skończyło. Proszę zwrócić uwagę, jak musiało miasto potem reagować, żeby Górnika uratować. Bez tego pewnie nie byłoby klubu na piłkarskiej mapie Polski, a do tego dopuścić nie można. Zapomnieć o dziedzictwie Górnika, to jakby zapomnieć o Kościele. To jest świętość i nie wolno do tego dopuścić.

W Zabrzu dziś sprawy organizacyjne przysłaniają nieco walkę o wyższe cele sportowe.

– Tutaj powinna być zachowana harmonia. Przecież nie powiemy zawodnikom, że gramy o utrzymanie, bo teraz najważniejsza jest prywatyzacja klubu. Najważniejsza w klubie powinna być zawsze drużyna i rozwój sportowy. Po to zawodnicy wychodzą na trening, żeby forma szła w górę i w każdym meczu mogła walczyć o zwycięstwo. Jeżeli dziś organizację klubu postawimy nad rozwojem sportowym wielu zawodników zada sobie pytanie, co będzie ze mną jak klub trafi w ręce nowego właściciela. Od spraw organizacyjnych jest prezes i zarząd klubu. Od spraw sportowych jest trener czy dyrektor sportowy i dział sportowy powinien mieć pełną autonomię swojej pracy. Tym bardziej, że Górnik po słabszym okresie poczynił duży postęp w swojej grze i w ostatnich kolejkach ogląda się go z przyjemnością, a za tym idą wyniki. W tej lidze nie ma zespołu, który byłby hegemonem i całą ligę wciągał nosem. Każdy musi łapać swoje momenty i starać się z nich wyciągnąć jak najwięcej. Poziom zawodników i poszczególnych drużyn jest naprawdę wyrównany. Nie ma dziś w lidze zawodników, którzy umieliby w pojedynkę wygrać mecz. Nie ma dziś drugiego Lubańskiego, Pisza czy Bońka, którzy umieli ciągnąć grę drużyny i samemu przesądzać o losach spotkania. Górnik jest silny drużynowo i ma potencjał do tego, że w tej lidze każdy powinien się z nim liczyć. Moim zdaniem miejsce w pierwszej ”szóstce” jest dla tej drużyny pewne.

Papierkiem lakmusowym obecnej formy Górnika będzie niedzielne spotkanie z Jagiellonią Białystok.

– Jestem przekonany, że Jagiellonia w Zabrzu nie wygra, a bardzo chciałbym, żeby po trzy punkty w tym meczu sięgnął Górnik. Ma wszelkie ku temu argumenty.    

Rozmawialiśmy kilka lat po tym meczu, kiedy był Pan trenerem Kolejarza Stróże. Pamięta Pan, co wtedy powiedział?

– Że pracuję po to, żeby kiedyś jeszcze Górnik zadzwonił (śmiech). Pamiętam, bo to święta prawda. Ja naprawdę tak myślę. Pokochałem to środowisko, tę odpowiedzialność ludzi za klub i tę rodzinną atmosferę. Dziś może wiele się zmieniło, bo i czasy są inne. Ja to odbierałem tak, że Górnik i rodzina Górnika byli dla tych ludzi najważniejsze. Byłem człowiekiem z zewnątrz, pochodzę przecież z Łodzi. Czułem się jednak bardzo lubiany i akceptowany. Widać było, że w klubie docenia się ciężką pracę, a ja wkładałem w to wszystko masę serca. Górnik to jedna z najpiękniejszych historii mojego życia i klub, któremu nigdy bym nie odmówił. Gdyby do mnie zadzwonili i powiedzieli: ”Przemek, przyjedź do nas pracować za darmo pół roku”, to bym się spakował i zrobił o co proszą.

Odważna deklaracja, bo potem nie pracował Pan już zbyt wiele na boiskach Ekstraklasy. Miałby Pan z czego żyć?

– Nie pracowałem w Ekstraklasie, ale mnóstwo sezonów spędziłem w I lidze. Także w niektórych klubach niższych lig można było zarabiać dobre pieniądze. Kilka razy musiałem zejść do pracy niżej, bo z jednej strony nie mogłem sobie pozwolić na brak pracy, z drugiej lubię swoją pracę i nie znoszę bezczynności. Nawet z większymi oszczędnościami na koncie nie chciałbym siedzieć w domu. Uważam, że właśnie w taki sposób trener się kształtuje. Nie, jeżdżąc na mecze i obserwując grę drużyn z trybun. Trzeba żyć duchem szatni, czuć go, utrzymywać relacje z zawodnikami i podejmować kluczowe często decyzje. Szczerze, to ja nie wiem czy jest w Polsce wielu trenerów, którzy przez ostatnie 25 lat poprowadziło drużynę w większej liczbie meczów ode mnie na różnych poziomach.

Tutaj ma Pan rację, bo patrząc na Pana karierę, ciężko byłoby znaleźć w Polsce drugiego trenera, który praktycznie od 1998 roku jest ciągle na karuzeli. Nie było roku, w którym byłby Pan na bezrobociu dłużej niż kilka miesięcy.

– To był dla mnie priorytet i zawsze tak starałem się robić. Kiedy przychodziła oferta, nawet z niższej ligi, zawsze patrzyłem na kadrę danego zespołu. Zawodnicy, z którymi miałem pracować byli ważnym argumentem. Kiedy szedłem trenować Poroniec Poronin, miałem w kadrze Macieja Żurawskiego, Piotra Madejskiego, Pawła Nowaka, Marcina Malinowskiego czy Marcina Cabaja. To nie był żaden krok wstecz, że szedłem trenować w III lidze. Ja mogłem się od tych chłopaków uczyć, a przy tym musiałem ciężko pracować, bo wiedziałem, że nie mogę dać plamy przy takiej kadrze. Zawsze szukałem sobie ciekawych wyzwań, to była moja domena.

A jak było z pieniędzmi?

– Bywało różnie w różnych klubach. Dziś większość jest wypłacalnych. Kiedyś – nawet w Ekstraklasie czy w I lidze – można było czekać na pensję po pół roku. Z natury sprawy nabierały rozpędu, kiedy rozpoczynał się proces licencyjny na nowy sezon. Dla mnie najważniejsze było jednak to, że człowiek cały czas był przy piłce i robił to, co kocha.

Jak to możliwe, że będą ciągle „na karuzeli” czeka Pan na powrót do Ekstraklasy już 17 lat?

– Człowiek popełnia błędy, czasami nie przemyśli do końca swojego wyboru. Dostałem propozycję pracy z I ligi, nie rozpoznałem tematu, nie rozeznałem jak będę tam postrzegany. Naciąłem się w kilku sytuacjach, różnych środowiskach. I tak się to odwlekło. Błędów z mojej strony na pewno nie brakowało. Z drugiej strony mam świadomość, że środowiska piłkarskie bywają hermetyczne. Często trener z innej części Polski ma wyżej zawieszoną poprzeczkę od trenera ze środowiska. Zdarzają się układy, które są ciężkie do przezwyciężenia. Ja jednak z tego wszystkiego czerpię bezcenne doświadczenie, które wraz z wiekiem procentuje. Wierzę, że mój czas w Ekstraklasie nadejdzie.

Wyjaśnijmy teraz inne kwestie. Sędziowie w Polsce są słabi czy tendencyjni? No i czy można przeklinać?

– (śmiech) Czułem, że to pytanie padnie. Ja żałuję, że ta konferencja obiła się takim echem. Skupiono się na tym, że zapytałem czy można przeklinać, a nie na meritum mojej wypowiedzi. Ta konferencja była naprawdę rzeczowa. Polegała na emocjonalnej ocenie tego, co wydarzyło się w trakcie meczu. To rzucone przekleństwo wskazało coś, co mnie niezwykle zirytowało w tym spotkaniu.

Olimpia Grudziądz – Kolejarz Stróże 2:1, konferencja prasowa. 13.10.2012

 

Nie odpowiedział Pan na kwestię dotyczącą poziomu sędziów w Polsce.

– Jest wielu sędziów bardzo dobrych. W ogóle poziom sędziowania w tych wyższych klasach rozgrywkowych jest na nie najgorszym poziomie, to trzeba jasno powiedzieć. Dziś żyjemy w erze VAR-u. Nie wszystko zależy dziś od głównego czy bocznego sędziego, który mógł się pomylić i wypaczyć wynik. Dziś kluczowe decyzje są analizowane i arbiter zawsze ma szanse swoją decyzję zmienić. Sędziowie mają za zadanie trzymać nerwy piłkarzy na wodzy, karać ich kartkami i utrzymywać porządek na boisku. Kluczowe decyzje, czyli uznanie lub nieuznanie bramki, spalony na styku czy rzut karny, arbitrzy mogą podejmować przy pomocy VAR-u, co na pewno wiele tematów ułatwia.

Mamy dziś do czynienia z nową erą sędziów. Wielu arbitrów, którzy jeszcze kilka lat temu regularnie sędziowali na poziomie centralnym z różnych względów zastąpili młodsi.

– Kwestia awansu sędziów jest dla mnie tematem do zastanowienia. Wydaje mi się, że w wielu wypadkach za sędziowanie biorą się zbyt młodzi chłopaki. Taki 21-latek zostaje sędziom w niższych klasach rozgrywkowych, dzieli i rządzi na boisku, a jeszcze kilka lat wcześniej nie wiedział w ogóle co to jest piłka nożna, nie poczuł zapachu szatni. A to jest bardzo ważne, żeby sędzia miał to wyczucie. Taki Szymon Marciniak takie doświadczenie ma i dzięki temu łatwiej mu rozstrzygać w kontrowersyjnych sytuacjach. Czuje, czy to boiskowa agresja czy po prostu emocje. Po tym się poznaje klasę sędziego, jak kontroluje mecz.

Z drugiej strony medalu, kiedy taki młody chłopak ma się fachu sędziowskiego uczyć…

– Ja też jestem po kursach sędziowskich, bo wysłał mnie tam tata jak byłem młodym chłopcem. Mnie jednak uczono zupełnie innego podejścia do zawodników, do trenera. Nie wiem, czy dziś sędzia ma być taki bez kontaktu, nie okazywać szacunku trenerowi czy starszym zawodnikom. Spotkałem się nawet z sytuacją, gdy taki młody chłopak, jako sędzia boczny, zwrócił się do mnie na ”ty”. Miałem wtedy 48-49 lat, kilkaset meczów na koncie i nastolatek na linii wyjeżdża do mnie z hasłem ad personam. Ja nie wyobrażam sobie, żebym się tak zwrócił do starszego zawodnika czy chociażby trenera Oresta Lenczyka, z którym było mi dane rywalizować. Po takim czymś musiałbym się zastrzelić.

Co Pana dziś wkurza w piłce nożnej?

– Ze z fajnego sportu dla kibiców robi się wielki przedmiot badań naukowych. Dla mnie to przede wszystkim gra. Gra na emocjach, na umiejętnościach. To starcie dwóch zespołów, które sportowo muszą wyjaśnić na boisku, który z nich jest lepszy. Nauka z kolei może tylko piłce nożnej pomóc się rozwinąć. My dzisiaj wszystko teoretyzujemy, a ja uważam, że to nie jest dobra droga. Denerwuje mnie też nieprzygotowanie sędziów do meczu, co jest szczególnie widoczne w niższych klasach rozgrywkowych. Ja przygotowując się do meczu, analizując przeciwnika wiem o drużynie przeciwnej prawie wszystko. Wiem kto gdzie zagra, jak wraca do defensywy, którą nogą uderzy. Sędzia też powinien przed meczem obejrzeć po jednym z ostatnich spotkań drużyn, którym będzie sędziował. Wiedziałby, kto jak się zachowuje, kto prowokuje, kto potrafi uderzyć z łokcia… Wystarczyłoby pokazać przy pierwszej takiej sytuacji żółtą kartkę i byłoby jasne, że ma mecz pod kontrolą. Tymczasem dziś sędziów wszystko zaskakuje, a potem naprawiają popełniony błąd jeszcze większym błędem.

Z ciekawych projektów – Wieczysta Kraków. Żal, że po świetnym sezonie Panu podziękowano?

– Na pewno trochę żal, bo to projekt z dużym potencjałem, w którym można wiele się nauczyć. Tego na pewno żałuję, ale z drugiej strony umówiliśmy się z Wojciechem Kwietniem, że szczegółów dotyczących przyczyn naszego rozstania nigdy nie podamy do opinii publicznej. Wiem, że właściciel Wieczystej tego słowa dotrzymuje i ja także szczegółów nie zdradzę. Jesteśmy od lat przyjaciółmi. Regularnie się odwiedzamy i spotykamy. Bardzo sobie to cenię i kto wie, czy to nawet nie większa wartość niż sama praca.

Jak Pan trafił do Krakowa?

– W klubie pracował wtedy Andrzej Iwan, bardzo bliski mi człowiek. To on namówił mnie, że warto spróbować sił w Wieczystej. Wiedziałem, że gdy on odejdzie z klubu, ja także będę miał ciężej. Myślę jednak, że gdyby nie jeden człowiek zobaczył, jak wyglądały początki budowy profesjonalnego klubu w Wieczystej, złapałby się za głowę. Może nawet otrzymując propozycję, nie najgorszą finansowo, zgodziłby się podpisać kontrakt. Budowa siłowni, boiska, budynku klubowego… My wszystko wprowadzaliśmy niemalże od początku. Budowaliśmy ten klub od zera, budowaliśmy kadrę od zera. Poświęciliśmy temu projektowi dwa lata życia i szkoda, że nie mogliśmy go prowadzić dalej, bo rokuje naprawdę dobrze.

Weźmy na tapet Kolejarz Stróże. Prezes Stanisław Kogut, to najbardziej charyzmatyczny działacz, z którym było Panu dane pracować?

– Każdy prezes ma swoje rytuały, przyzwyczajenia. Ja się nasłuchałem o prezesie Kogucie, idąc do Stróż bardzo dużo. Mówiono mi, że jest taki czy owaki. Ja mogę tylko powiedzieć, jak mnie się z nim współpracowało. Powiem krótko: wzorowo. Na pewno wpływ na to miało to, że gdy prowadziłem Kolejarza, to były wyniki. Prezes nie musiał się martwić o utrzymanie do ostatniej kolejki. Był dzięki temu spokojniejszym człowiekiem niż w poprzednich latach, bo sporo nerwów mu z drużyną oszczędziliśmy.

Jak wyglądała organizacja klubu? Bo krążą o tym legendy…

– Dostawałem od prezesa jasną informację, jaki jest budżet klubu, w którym musimy się zmieścić. A to, czy dwóch zawodników zarabiało po piętnaście tysięcy, a kolejnych trzech po trzy tysiące, to już była nasza sprawa. Przez lata udawało nam się to robić kapitalnie. Z jednej strony, wielu zawodników, którzy przeszli przez Kolejarza potem poszli grać wyżej. Mieliśmy też grupę bardziej doświadczonych zawodników, którzy byli do nas dobrani charakterologicznie. Byli doświadczeni, ale cząstkę siebie umieli dać jeszcze na boisku i pomóc klubowi.

Raz byliście blisko walki o awans do Ekstraklasy.

– W Stróżach brakowało zaplecza z prawdziwego zdarzenia. W tym sezonie, gdy graliśmy o awans, przed rundą wiosenną trenowaliśmy na… Orliku. Co więcej, musieliśmy sobie w zimie sami to boisko odśnieżać, a odnowę mieliśmy w rzece, która przepływała obok klubu. Trzeba się było do tego dostosować. Najważniejsze było to, żeby zespół poszedł za tobą w kluczowych momentach.

Był taki mecz z GieKSą w Stróżach, po którym Prezes Kogut został gwiazdą internetu. Dał się poznać jako surowy arbiter drużyny z Katowic i pracy sędziego, który jego zdaniem był ”tendencyjny”

– (śmiech) Dobre. Pamiętam to spotkanie. Na pewno nie był to mecz ułożony, jak kiedyś myślano. Było kilka kontrowersyjnych decyzji sędziowskich, które nie spodobały się prezesowi. Kamera go złapała i potem było o nim dużo w mediach, ale to był taki człowiek, że co w sercu, to na języku. On się nie hamował z wyrażaniem swoich opinii, ale z drugiej strony, to był bardzo dobry człowiek. Nikt kto prosiłby go o pomoc, nie został przez niego opuszczony. Pomagał w sprawach mieszkaniowych, życiowych, zawodowych, zdrowotnych. Wszystkie swoje siły i całą energię poświęcał na rzecz pracy dla drugiego człowieka. Dla mnie takie nagrywanie i wrzucanie czegoś do sieci jest nie do końca w porządku.

Wielka Sobota w małych Stróżach, czyli „klimat” na stadionie Kolejarza na meczu z GieKSą

 

Miał Pan też swój udział w budowie obecnego Rakowa Częstochowa.

– Gdy ja pracowałem w klubie, akurat swoje początki miał Michał Świerczewski. To bardzo mądry i inteligentny człowiek, który bardzo szybko się uczy. Namawiał mnie nawet, żebym o swojej karierze napisał kiedyś książkę. Może to zrobię, ale jeszcze nie teraz. Zbyt wiele mógłbym co poniektórym wygarnąć, a jeszcze trochę chcę popracować w tym zawodzie (śmiech). Temat Rakowa jest jednak tak złożony, że to materiał na inną rozmowę.

Dziś pracuje Pan w Starze Starachowice. Jak trafił Pan do tego klubu?

– Pracowałem wcześniej w Venecie Wolin. Dostałem telefon i długo się nie zastanawiałem. Spakowałem się i wyjechałem 700 kilometrów od domu. Udało się osiągnąć założone cele, bo byliśmy na 2-3 miejscu w tabeli i wtedy prezes mnie poprosił, czy nie zechciałbym zejść z listy płac. Tłumaczył, że klubu nie stać finansowo na utrzymanie mnie i ja na jego prośbę przystałem. Wkrótce pojawiła się oferta ze Starachowic i zdecydowałem się ją przyjąć. Dziś mam do klubu znacznie bliżej, bo zamykam się w 150 kilometrach. Znałem też niektórych zawodników, którzy w Starze występują, dzięki czemu wiedziałem, jaka będzie jakość treningu i jakim materiałem ludzkim będę dysponował. Klub jest cały czas na początku swojej profesjonalizacji. Jesteśmy dziś o krok dalej niż Wieczysta, kiedy rozpoczynałem tam pracę, ale wciąż pracy jest ogrom. Organizacja klubu wymaga wiele wysiłku. Buduje się dla nas nowy stadion, bo władze Starachowic też są zdeterminowane, by ten klub był wizytówką miasta. Ostatni raz Star prezentował się na szczeblu centralnym w latach 70-tych. Na dziś wszystkie mecze gramy na wyjeździe, ale po zakończeniu budowy boiska będziemy wszystkie mecze rozgrywać u siebie.

Star jest dziś powiązany z zakładami samochodów ciężarowych, które dostarczają sprzęt do armii?

– Dziś bardziej w Starachowicach działa marka Man, która produkuje autobusy. Zakłady Stara nie partycypują w utrzymaniu klubu, została tylko historyczna nazwa. Zabiegamy cały czas o sponsorów. Bardzo duży udział w rozwój klubu wkłada miasto. Prezydent mocno się zaangażował w to, żeby w mieście był klub na poziomie. Jak zaczynał budowę stadionu drużyna grała jeszcze w czwartej lidze. Dziś jesteśmy szczebel wyżej i na tym nasze ambicje się nie kończą. Póki co może nie pasujemy jeszcze organizacyjnie do obecnego poziomu rozgrywek, ale w klubie wszyscy wykonują tytaniczną pracę, by tak wkrótce się stało. Duży wkład w rozwój klubu ma Prezes Mirosław Świrta, który łoży na bieżącą działalność klubu swoje pieniądze. Ma działalność związaną z handlem i przeróbką drewna. Cały czas zabiegamy też o zainteresowanie ze strony firm ze strefy ekonomicznej, która rozwija się dość prężnie. Wierzę, że jak zaczniemy grać na nowym stadionie, na trybuny ściągną kibice, to właściciele tych firm zobaczą, że w Starze jest potencjał i że warto w niego zainwestować.

Na szczebel centralny wróci Pan ze Starem czy w dalszym ciągu czeka na ofertę nie do odrzucenia z klubu wyższych lig?

– Zbyt wiele w swoim życiu przeżyłem, żeby składać takie deklaracje. Najzwyczajniej w świecie nie wiem co będzie. Powiem nieskromnie, że zasługuję na pracę w dobrym klubie, na poziomie centralnym. Jeżeli zadzwoni Górnik Zabrze, przyjdę tam nawet na piechotę. To dla mnie świętość, nie klub.

Graj i wygrywaj z nami na betcris.pl

Źródło: Roosevelta81.pl
Foto: Górnik Zabrze Dzieje Legendy 

Subscribe
Powiadom o
1 Komentarz
Inline Feedbacks
View all comments

Super wywiad, fajny gość!