– W stosunku do Górnika, żałuję tylko jednego. Jak patrzę dziś na stadion w Zabrzu, to żałuję, że nie było mi dane na nim zagrać w barwach Górnika – przyznaje w rozmowie z naszym serwisem Grzegorz Bonin, były zawodnik m.in. Korony Kielce i Górnika Zabrze.
Na wstępie najserdeczniejsze życzenia, bo rozmawiamy w przededniu Twoich 41. urodzin.
Grzegorz Bonin: Bardzo dziękuję za życzenia. Czas szybko leci, życie upływa. Tak to już jest (śmiech).
Wśród śląskich szlagierów jest taki pod tytułem ”Chop już po 40-stce”. Czym dziś się zajmuje Grzegorz Bonin?
– Na stałe osiadłem w Lublinie, a zawodowo jestem trenerem w trzecioligowej Chełmiance Chełm. Wcześniej trochę pograłem w tym klubie, a potem dostałem propozycję pracy trenerskiej. Tak pracuję już tam cztery lata, a drugi sezon prowadzę drużynę z ławki.
Buty definitywnie zawiesiłeś na kołku, czy pomagasz drużynie na boisku?
– Kopię piłkę już tylko amatorsko, żeby być w ruchu. Achillesy odmówiły już posłuszeństwa i na poważniejsze granie nie mogę sobie pozwolić.
Czyli Twoje życie po piłce, to praca trenera.
– Jeszcze grając w piłkę wyrobiłem papiery i wiedziałem, że chcę iść w tym kierunku. Grałem w Chełmiance, potem przyszedł nowy trener, który mnie z klubu pogonił, ale wkrótce jego już nie było. Dostałem telefon, żeby przyjść i spróbować uratować klub przed spadkiem. Udało się utrzymać drużynę i jestem już w ciągłej pracy trenerskiej od maja zeszłego roku.
Da się z tego wyżyć?
– Da się. Wiadomo, nie są to pieniądze, jakie zarabiało się grając w piłkę w Ekstraklasie czy w I lidze, ale wyżyć się da. Wiadomo, że życie trenera bywa zmienne. Może ci się wydawać, że robisz wszystko dobrze, a nie idzie z tym w parze wynik na boisku. Różnie bywa i trzeba być przygotowanym, że prędzej czy później pracę stracisz, ale na dziś jestem zadowolony z pracy w Chełmie. Przede wszystkim nie mam daleko z domu, a to ważny argument.
Pewnie na pracy w klubach niższych lig się nie skończy, bo nazwisko wyrobiłeś sobie rozgrywając blisko 300 meczów w Ekstraklasie.
– Czasy się zmieniają. Coraz więcej młodych chłopaków wchodzi do Ekstraklasy. Ja praktycznie całą karierę spędziłem w Polsce, trochę na najwyższym szczeblu pograłem. Pewnie niewielu chłopaków w najbliższych latach dobije do mnie liczbą blisko 300 występów w Ekstraklasie, bo dziś młodzi zawodnicy jak się pokażą z natury idą za granicę.
Ty za granicę w swojej karierze nie wyjechałeś. Żałujesz, że nie było ci dane spróbować się w jakiejś ciekawej lidze europejskiej?
– Nie mam czego żałować, bo tak naprawdę nie miałem interesującej propozycji zagranicznego transferu. Grałem dużo i z natury dość efektownie, ale niezbyt efektywnie, bo tych liczb mi brakowało. Tak naprawdę regularne, dobre liczby miałem w Górniku Łęczna, ale byłem już po ”trzydziestce” i ciężko było myśleć o transferze za granicę. Gdyby to było z dziesięć lat wcześniej, na pewno jakiejś ciekawej propozycji bym się doczekał.
W Ekstraklasie debiutowałeś w barwach Korony Kielce, do której trafiłeś z Radomiaka. Kibice obu tych drużyn nie pałają do siebie zbytnią sympatią…
– To prawda. Ja grałem w Radomiaku w starej drugiej, czyli dzisiejszej pierwszej lidze. Graliśmy z Koroną w jednej lidze i w rundzie jesiennej grałem jeszcze przeciwko tej drużynie w Kielcach, a już rewanż w Radomiu rozgrywałem w barwach Korony. Przyjemnie nie było, bo cały stadion zaczął mnie wyzywać, ale z tego też się narodziło: ”Bonin, Bonin nasz scyzoryk” ze strony kibiców z Kielc.
Czyli kibice Korony przyjęli cię z otwartymi ramionami, a ci z Radomia zadry ukryć nie umieli.
– Te kluby się nienawidzą i tutaj nie ma co dużo mówić. Takie jest życie piłkarza. Dziś wiem, że gdybym został w Radomiaku, pewnie nie zrobiłbym takiej kariery. Korona była gwarantem rozwoju. Miałem też inne opcje transferowe, ale tutaj klub z Kielc był najbardziej konkretny. Z perspektywy czasu, ten transfer to był strzał w ”10”.
W tamtych latach Korona grała z marką Kolporter w nazwie i z silnym wsparciem Krzysztofa Klickiego.
– Kiedy przychodziłem do klubu, Kolporter był w nim chyba dwa lata. Widać było, że organizacja klubu była na wysokim poziomie i w parze poszedł wynik sportowy, bo udało się awansować do Ekstraklasy.
Do Ekstraklasy wnieśliście powiew świeżości. Nie było w kadrze Kolportera zbyt wielu znanych ligowców, ale graliście swego czasu jedną z najlepszych piłek w Polsce.
– Graliśmy bardzo ofensywnie. To były te czasy, gdzie boczni obrońcy jeszcze tak bardzo się nie podłączali do gry z przodu, a u nas to było regularne. Paweł Golański praktycznie grał jako skrzydłowy. Brakło jednak tego, żeby w którymś sezonie lepiej zapunktować na wyjazdach i powalczyć o europejskie puchary. U siebie byliśmy bardzo mocni, ale punktów na terenie rywala często brakowało.
W Kielcach spotkałeś trenera Ryszarda Wieczorka, z którym potem pracowałeś w Zabrzu.
– Kiedy przychodziłem do Korony, trenerem był Dariusz Wdowczyk. Jakoś po dwóch tygodniach rozwiązał kontrakt i przeniósł się do Legii, a do Kielc przyszedł trener Wieczorek.
Jego osoba przemawiała za tym, żeby zmienić Koronę na Górnika Zabrze?
– Trener Wieczorek ściągał mnie do Górnika. Korona została zdegradowana za korupcję, a ja nie chciałem dłużej grać w Kielcach, zwłaszcza w pierwszej lidze. Przez dwa tygodnie trenowałem z rezerwami, ale zaraz potem zadzwonił Górnik i przeniosłem się do Zabrza. Za długo z trenerem Wieczorkiem nie popracowaliśmy, bo chyba po trzech czy czterech meczach został zwolniony.
Saga transferowa związana z Twoją przeprowadzką na Roosevelta trwała dość długo. Przyszedłeś do Zabrza praktycznie w dniu przedsezonowej prezentacji.
– Negocjacje były trudne, bo też miałem ważny kontrakt z Koroną i trzeba było za mnie zapłacić dość duże pieniądze. Z tego co słyszałem, kwota transferowa opiewała w granicach miliona złotych, co na tamte czasy było dość wygórowaną stawką. Ja z Górnikiem dogadałem się bardzo szybko. Podjechałem do klubu i w zasadzie na pierwszym spotkaniu wszystkie warunki były ustalone.
Pierwszych występów w barwach Górnika – jak cała drużyna – nie mogłeś jednak zaliczyć do udanych.
– Przed transferem do Zabrza dwa czy trzy tygodnie trenowałem w rezerwach. Nie byłem przygotowany, a trzeba było grać mecze. I było jak to w życiu. Mamę, tatę oszukasz, ale organizmu nie oszukasz. Tak naprawdę doszedłem do pełni formy dopiero w rundzie wiosennej.
Górnik wyłożył na Ciebie kupę kasy, ale też aspiracje były potężne. Już na prezentacji przed sezonem ówczesny prezes Ryszard Szuster pytał ze sceny, co stoi na przeszkodzie temu, by Górnik już teraz grał o mistrzostwo…
– Celem drużyny na ten sezon było miejsce 1-5 w ligowej tabeli. Wiadomo, jak to bywa na prezentacji. Czasami lepiej się ugryźć w język niż powiedzieć dwa słowa za dużo. Każdy kibic to podłapał, ale tak naprawdę myślę, że nikt nie spodziewał się takiego scenariusza, jaki napisał dla Górnika ten sezon.
Zawiedliście zwłaszcza w rundzie jesiennej. Na wiosnę nie udało się już złapać bezpiecznego miejsca w tabeli…
– Jesienią zdobyliśmy chyba dwanaście punktów w siedemnastu meczach. Wiosnę skończyliśmy co prawda na ósmym miejscu w tabeli, ale ostatecznie zabrakło trzech punktów do utrzymania.
Jak wspominasz ten sezon? Siedząc w szatni w Górnika, wiedziałeś, gdzie jest problem tej drużyny? Bo runda jesienna była jedną z najgorszych w historii klubu.
– Nie było wyników, nie było też gry. W piłce jest tak, że jak grasz dobrze, to nawet jak wyniki są słabsze, to z czasem muszą przyjść lepsze. A w naszym wykonaniu te mecze były szarpane. Nie zawsze byliśmy słabsi od rywala, ale rzadko kiedy umieliśmy na boisku dominować. Nasze mecze były niemrawe, a do tego nie punktowaliśmy. Kiedy jesteś na dole tabeli, musisz się szarpać o każdy punkt. Dochodzą nerwy i pewnie też przez to cała ta runda tak wyglądała.
Trener Henryk Kasperczak przychodził do Górnika jako wybitny fachowiec. Wielu widziało w nim nie tylko drogę do spokojnego utrzymania, ale przyszłych sukcesów.
– Trener Kasperczak umiał zdejmować z nas presję. Nie dawał po sobie znać, że jest zdenerwowany czy nie ma nad czymś kontroli. Czuć było jego doświadczenie, tę presję brał na siebie i próbował nam wpoić taką filozofię, żebyśmy się na nowo zaczęli cieszyć grą w piłkę.
Ty za jego kadencji zostałeś w Górniku prawym obrońcą.
– Jako pierwszy próbował mnie na tej pozycji trener Marcin Bochynek, który przyszedł na dwa mecze i chyba w meczu Pucharu Ekstraklasy z Ruchem Chorzów zagrałem na prawej obronie przeciwko Marcinowi Zającowi. Za dużo sobie przy mnie nie pograł. Potem zagrałem tam jeszcze w wygranym meczu z Piastem Gliwice. Dałem Piotrkowi Madejskiemu asystę przy bramce na 1:0, a po faulu na mnie odgwizdany został rzut karny, którego nie strzelił Tomek Hajto. Przyszedł Kasperczak i mi mówi: ”Nowy Baszczyński, to jest Twoja pozycja” i tak już zostałem na prawej obronie.
Miałeś zadania w destrukcji, ale też grałeś z pasją do przodu. W kluczowym meczu z Polonią Warszawa miałeś na nodze piłkę na wagę zwycięstwa i utrzymania Górnika w Ekstraklasie.
– Pamiętam tę sytuację doskonale… Musieliśmy ten mecz wygrać, a utrzymywał się wynik bezbramkowy. Na ostatnie dziesięć minut trener przesunął mnie z obrony praktycznie do ataku. Dostałem dobrą piłkę i miałem ”setkę” w sytuacji sam na sam. Niestety Sebastian Przyrowski odbił piłkę, Polonia poszła z kontrą i strzelili bramkę.
W tym meczu obie ekipy miały o co grać. Górnik walczył o utrzymanie, Polonia o awans do europejskich pucharów.
– Dlatego też waga tego meczu była duża. Sami sobie zgotowaliśmy taki los, bo przy lepszej grze w poprzednich spotkaniach mógł nam wystarczyć remis. Mieliśmy jednak gorszy bilans z Cracovią, która była tuż przed nami. A kolejkę wcześniej w Krakowie zremisowaliśmy…
Gra na zapleczu Ekstraklasy – przed którą uciekałeś z Korony – spotkała Cię po roku w Zabrzu. Niemniej z Górnika nie chciałeś za wszelką cenę odejść.
– Pojawiały się jakieś propozycje, ale z klubu był jasny sygnał, że nikt z kluczowych zawodników nie odejdzie i Górnik ma walczyć o awans. Ten sezon nie był łatwy. Pierwsze mecze wygrywaliśmy, ale gra nie powalała. Pamiętam, że chyba siedem meczów pod rząd kończyliśmy przewagą jednej bramki. Kiedy w Kluczborku też wygraliśmy tylko 1:0, kibice żegnali nas gwizdami. Potem dwa czy trzy mecze przegraliśmy i kibice docenili, że nawet najniższe zwycięstwo daje trzy punkty, a to było najważniejsze.
Z czego wynikało wasze trudne położenie?
– Z tego, że byliśmy Górnikiem Zabrze. Gdzie byśmy nie jechali, każdy się na mecz z nami dodatkowo motywował. To dla wielu tych drużyn było święto, że do nich przyjeżdżaliśmy. Zwłaszcza jesień była pod tym względem bardzo ciężka.
Do awansu prowadziło Górnika dwóch trenerów. Jesienią drużynę prowadził Ryszard Komornicki.
– Jeżeli chodzi o umiejętności trenerskie trenera Komornickiego, nie chciałbym się wypowiadać. To był specyficzny człowiek, którego często ciężko było odczytać czy zrozumieć. Chodziły słuchy, że chodził do młodych i narzekał na starych, a potem chodził do starych i narzekał na młodych. Mówił do nas trochę po polsku, trochę po niemiecku. Najważniejsze było to, że całkiem nieźle punktowaliśmy. Kadrę pod względem personalnym mieliśmy bardzo silną i to było widać na boisku.
Na wiosnę stery przejął Adam Nawałka.
– Wyniki były lepsze, graliśmy lepiej i wyniki były bardziej okazałe. Udało nam się złapać fajną serię i wydawało się, że przypieczętujemy awans kilka kolejek przed końcem sezonu. Jednak znowu specyfika tej ligi dała o sobie znać i musieliśmy walczyć do końca. Dla mnie to był trudny okres, bo złapałem kontuzję i nie mogłem pomóc drużynie na boisku.
Feta była planowana na domowe starcie z Wartą Poznań. Miało być zwycięstwo i awans, a była bolesna porażka przy pełnych trybunach przy Roosevelta.
– Byliśmy nastawieni, że uda nam się ten mecz wygrać. Przegraliśmy 2:3, a na boisku szalał Piotrek Reiss, który miał wtedy blisko 40 lat. Na szczęście w następnej kolejce postawiliśmy tę kropkę nad ”i”, wygraliśmy w Ząbkach i na ostatni mecz do Łodzi jechaliśmy już pewni awansu.
Trener Nawałka, to najlepszy szkoleniowiec z jakim pracowałeś?
– Na tamte lata na pewno tak. Kiedyś już się śmiałem, że jeden sezon przepracować u trenera Nawałki to jak u kogoś innego trzy lata. Pracowaliśmy niezwykle intensywnie, ale patrząc dzisiaj okiem trenera, byliśmy bardzo dobrze przygotowali taktycznie i motorycznie. Myślę, że był jednym z najlepszych trenerów, z którym było mi dane pracować. No, może obok Franciszka Smudy, z którym pracowałem w Łęcznej. Przy obu tych trenerach fizycznie czułem się naprawdę dobrze przygotowany. Dziś jestem trenerem i wiem, że w piłce decydują właśnie takie detale, a nie jakieś wielkie różnice. I trener Nawałka bardzo na to zwracał uwagę.
Z Górnika odszedłeś do Polonii Warszawa. I chyba szybko tego ruchu pożałowałeś…
– To już duża historia, bo Polonii kilka razy wcześniej odmawiałem. Nie chciałem tam iść. Mogłem zostać w Zabrzu, podpisać bardzo dobry kontrakt, jaki mi proponowano i grać w Górniku przez kolejnych pięć lat. Klub miał jednak wtedy swoje problemy. Nie najlepiej było pod względem finansowym, sportowo też nie rokowało to najlepiej. A ja miałem wtedy swoje ambicje i chciałem jeszcze w piłce o coś zagrać. Miałem przed transferem do Polonii dogadany kontrakt z jednym z topowych polskich klubów, pojechałem na zgrupowanie kadry do USA, wróciłem i w międzyczasie temat upadł. Do wyboru miałem ostatecznie Polonię i Jagiellonię. Wielu ludzi mi transfer do Warszawy odradzało, ale chęć walki o puchary była tutaj ważąca.
Który klub z czołówki zagiął na Ciebie parol?
– Byłem dogadany z Lechem Poznań.
Jak oceniasz Polonię Warszawa z perspektywy czasu?
– Poza pieniędzmi, w tym klubie nie było niczego. Słabe było zaplecze pracy dla zawodników i trenera. Nie było bazy, stadion też pozostawiał wiele do życzenia. Prezes miał pieniądze, szastał nimi na prawo i lewo, ale w piłce nożnej nie da się wszystkiego kupić.
Józef Wojciechowski to wybitny biznesmen czy jednak kawał wariata? Patrząc na to wszystko z boku, wydawało się, że prezes gra w Football Managera, a nie prowadzi klub w realnym życiu.
– Największym jego problemem byli podpowiadacze, których miał wokół siebie. Zawsze tak się dzieje, że jak ktoś ma duże pieniądze, to doradców u jego boku nie brakuje. Jedni są lepsi, inni gorsi. Prezes Wojciechowski – na swoje nieszczęście – z natury trafiał na tych gorszych. Prezes miał takie przekonanie, że jak będzie płacił duże pieniądze, to po prostu to mistrzostwo Polski wygra. Wiele razy o tym mówił, że w swojej firmie ma wszystko poukładane, a w klubie nie umiał ogarnąć 30 ludzi. Zanim zrozumiał, że jest w ślepej uliczce, zdecydował się zrezygnować z finansowania klubu.
Przy Konwiktorskiej spędziłeś pół roku. Byłeś w ”Klubie Kokosa”?
– Miałem być (śmiech). Zawczasu dowiedziałem się, że prezes chce mnie odsunąć od pierwszej drużyny i obciąć pensje. Na to się nie mogłem zgodzić. Nikt ślepy ani pijany przy podpisywaniu kontraktu nie był. Jak coś podpisujesz, to trzeba się z tego wywiązać. Ja na obniżkę pensji się nie zgodziłem, tym bardziej, że dowiedziałem się o wszystkim z mediów. W poniedziałek miałem iść do ”Klubu Kokosa”, a we wtorek rozwiązałem kontrakt.
Uciekłeś spod topora.
– Okazało się, że to był dobry moment, bo udało mi się rozwiązać kontrakt za odprawą. Miałem dostać pieniądze po pierwszej kolejce ligowej, ale Polonia przegrała ten mecz chyba 0:4 i kasy nie było. Na szczęście w drugiej kolejce drużyna wygrała 3:0 ze Śląskiem Wrocław i znalazłem następnego dnia na moim koncie całą sumę. Tydzień później Polonia znowu przegrała i Wojciechowski powiedział, że już złotówki na klub nie da. Trafiłem z odejściem z klubu idealnie, bo nie miałbym ani pieniędzy, ani szans na grę.
Z Warszawy awaryjnie przeniosłeś się do ŁKS-u Łódź, który miał wtedy kadrę iście Galacticos. Marcin Adamski, Seweryn Gancarczyk, Maciej Iwański, Wojciech Łobodziński, Robert Szczot, Marek Saganowski, Marcin Mięciel…
– Prowadził nas Piotrek Świerczewski, a papiery miał wtedy trener Andrzej Pyrdoł. Poszedłem do Łodzi tylko dlatego, że chciałem zostać w Ekstraklasie, a już runda się zaczęła i nie było gdzie się zaczepić. Drużyna walczyła o utrzymanie, a każdy zawodnik przywiózł ze sobą bagaż doświadczeń i drugi bagaż problemów. Ekipa była bardzo doświadczona. Ja w momencie transferu byłem krótko przed ”trzydziestką”, a na treningach jak graliśmy w ”dziadka” zawsze ja zaczynałem od środka, bo byłem jednym z najmłodszych zawodników. Walczyliśmy, na ile mogliśmy, ale ostatecznie brakło nam dość dużo do utrzymania.
Kolejnym przystankiem była Pogoń Szczecin, jednak tam także nie zakotwiczyłeś na dłużej.
– Początek miałem bardzo dobry. Pogoń prowadził wtedy trener Artur Skowronek. Początkowo nie stawiał na mnie w okresie przygotowawczym, ale kontuzji doznał Adrian Budka i wskoczyłem do składu. Zaczęliśmy od meczu z Zagłębiem Lubin. Wygraliśmy 4:0, a ja strzeliłem jedną z bramek. Potem zagrałem jeszcze dwa mecze, była przerwa na kadrę. Mieliśmy trening strzelecki i zerwałem ”czwórkę”. Wypadłem z gry na siedem tygodni. Byłem w treningu potem, ale nie czułem się na siłach, żeby wyjść na boisko i walczyć na sto procent. Trener Skowronek naciskał, żebym spróbował wyjść na boisko, ale ja cały czas mu tłumaczyłem, że trening a mecz, to dwie zupełnie inne strony medalu.
Jak się to potoczyło dalej?
– Zagrałem z nie do końca wyleczonym urazem ze Śląskiem Wrocław. Wyszedłem w wyjściowym składzie i po przerwie już nie wróciłem na boisko. Ostatecznie przegraliśmy 0:3, a ja dostałem w nocy po meczu wiadomość z klubu, że mam o 06:00 rano jechać na rezerwy i tak się nasza przygoda zakończyła.
Masz żal do trenera Skowronka?
– Nie, już to przetrawiłem. Wiem, że był wtedy młodym trenerem, który cały czas się uczył. Dziś wiem, że takiego błędu by nie popełnił. Trener w końcówce naszej współpracy był do tego stopnia bezczelny, że jak skończyły grać rezerwy, to zaczął mnie brać do kadry meczowej, żebym całe mecze siedział na ławce. Chodziło o to, żebym nie miał tych trzech tygodni wolnego. Przed ostatnim meczem trener powiedział mi, że już w kadrze mnie nie będzie, bo nie widzi szans na dalszą współpracę. Nie byłem zaskoczony. Miałem już zdane mieszkanie i szukałem nowego klubu. Wiem, że dziś trener Skowronek jest człowiekiem bardziej ułożonym. Wie, że człowiekiem się jest zawsze, a trenerem się bywa.
Po odejściu ze Szczecina trafiłeś ponownie do Zabrza.
– Zadzwoniłem do trenera Nawałki, bo chciałem się odbudować. Podpisałem umowę na pół roku, a pod koniec sezonu mieliśmy usiąść i zastanowić się co dalej. Ta współpraca nie układała się tak jak wcześniej. Trener zadzwonił do mnie trzy tygodnie przed końcem sezonu, że chciałby, żebym jeszcze spróbował i podpisał nowy kontrakt, ale ja już nie chciałem próbować i zdecydowałem się zmienić klub.
Trafiłeś do Górnika Łęczna i na Lubelszczyznę, gdzie znalazłeś swoje miejsce na ziemi.
– Do Łęcznej trafiłem przez… przypadek. Nie mogłem znaleźć klubu, bo w pierwszej lidze rozniosło się, że ja grałem w Polonii Warszawa i za grosze nie będę pracował. Byłem już na takim etapie, że myślałem o tym, żeby zakończyć karierę. Miałem 30 lat i byłem zdecydowany, że już nie będę grał. Wtedy zadzwonił do mnie Arek Onyszko, który powiedział, że jest opcja na transfer do Górnika Łęczna. Rozmowy jednak nie były łatwe, przez pewien czas nawet dokładałem do interesu. Ale warto było, bo się odbudowałem i pomogłem Górnikowi.
Potrzebowałeś dłuższego czasu na odbudowę?
– W rundzie jesiennej grałem bardzo średnio, żeby nie powiedzieć, że słabe. Trener Jurij Szatałow był jednak wyrozumiały. Wiedział, że muszę się odbudować i potrzebuję trochę czasu. Przepracowałem dobrze zimę i na wiosnę już to żarło. Były bramki, asysty, pomogłem drużynie w walce o awans. Mieliśmy w Górniku fajną szatnię. Trener zebrał chłopaków po przejściach, którzy mieli coś do udowodnienia, a my mieliśmy mobilizację, żeby się pokazać. Pamiętam, że po trzech meczach mieliśmy na koncie punkt i wróżono nam, że możemy spaść z tej ligi, a na koniec awansowaliśmy do Ekstraklasy.
Z Lublina do Kielc kawałek, ale w niedzielne południe Korona podejmie Górnika Zabrze. Będziesz oglądał ten mecz?
– Sentyment na pewno pozostał do obu klubów. Minęło sporo czasu, odkąd grałem w Kielcach i w Zabrzu. W kadrze nie ma żywej duszy, jeżeli chodzi o zawodników, z którymi dzieliłem szatnię. W stosunku do Górnika, żałuję tylko jednego. Jak patrzę dziś na stadion w Zabrzu, to żałuję, że nie było mi dane na nim zagrać w barwach Górnika. Naprawdę fajnie to wygląda.
Górnik wygrał cztery z pięciu ostatnich meczów. Korona w listopadzie nie przegrała, notując zwycięstwo i dwa remisy. Czego się spodziewasz po tym spotkaniu?
– Nigdy nic nie wiadomo. Korona u siebie jest zawsze groźna, ale trener Jacek Zieliński na pewno ma świadomość, że Górnik pod względem indywidualności ma lepszą drużynę i to zabrzanie będą ten mecz prowadzić. Kluczowe będzie zachowanie obu drużyn w ”16”, zarówno w ataku, jak w obronie. Jeżeli Górnik otworzy wynik, będzie blisko zwycięstwa. Jeżeli pierwsza strzeli Korona, Górnik będzie miał duży problem, by ten mecz odwrócić. Wyniku stawiał nie będę, niech wygra lepszy.
Źródło: Roosevelta81.pl
Foto: Roosevelta81.pl